Wyznania “Kolekcjonera Poczciwego” – cała prawda o mojej pasji

Oto zostałem uhonorowany przez nasz serwis propozycją napisania „kilku słów o zbieractwie…”. Zakłopotała mnie ta prośba, ponieważ po tylu latach zbieractwa, do dzisiaj sam czuję się laikiem…

Tekst: Kustosz Tomator – Muzeum Skład Staroci

Zdjęcia: Arch. Autora

Dodatkowo, gdy poznałem wywiady z niektórymi kolekcjonerami publikowane na łamach serwisu, uświadomiłem sobie, że na temat żadnej z dziedzin zbieractwa nie posiadam wystarczających wiadomości, aby nimi kogokolwiek „epatować”. Dlatego zaproponowałem inną formułę felietonu, która została zaakceptowana, tj. bardziej osobisty, ogólny opis mojej pasji, z tzw. „historią w tle”.

Na imię mam Tomek, co zdaje się nie jest rzadkością w naszym, kolekcjonerskim gronie. Zamiłowanie do zbierania wszystkiego i czegokolwiek miałem od dziecka. Nie wiem po kim, ponieważ moi rodzice nie wykazywali takich zainteresowań. Ja natomiast, na miarę swego wieku tworzyłem kolekcje już od dziecka z zabawek, np. modnych wtedy samochodzików z serii „Matchbox” ( to był taki odpowiednik dzisiejszych „Hot Wheels’ów” – przyp. Autora) . Po zabawie ustawiałem wszystkie swoje pojazdy na półeczce w jednym szeregu i cieszyłem oko ich widokiem. Także wszystkie ciocie i wujkowie przychodzący z wizytą musieli obowiązkowo podziwiać moje zbiory, co miało tę dobrą stronę, że od razu wiedzieli co mi kupić przy okazji najbliższych imienin czy urodzin.

Jak większość młodych ludzi zbierałem znaczki. Przyjemnością było nie tylko poszukiwanie „po rodzinie” nowych egzemplarzy, odklejanie ich nad parą od kopert i suszenie, ale także wymiana z kolegami. Oczywiście wszyscy znaliśmy się na filatelistyce jak „kura na pieprzu”. Ogólnie można powiedzieć, że znaczki „czyste” były wyżej cenione od używanych (skasowanych), a dodatkowo o wartości znaczka decydował jego kształt. Np. za jeden „trójkąt”, albo „rąb” można było się wymienić na kilka „zwykłych”.

Kiedyś, jeden z wujków zasugerował mi, abym wybrał jakiś temat do zbierania, bo taka kolekcja jest ciekawsza. Jako przykład podał znaczki ze zwierzętami, albo np. samochodami. Ponieważ też zbierał znaczki, spytałem co zbiera. Odpowiedział, że znaczki poświęcone sztuce, a w szczególności „kobiecie w malarstwie”. Temat jak najbardziej odpowiedni do jego zawodu, gdyż był chemikiem i pracował przy konserwacji zabytków. Ale mnie kobiety wtedy jeszcze nie interesowały, wiec wybrałem samochody, samoloty i ogólnie biorąc środki transportu.

Moja przygoda ze znaczkami trwała ponad 20 lat, a do jej zakończenia przyczynił się … abonament i sklepy filatelistyczne. Możliwość kupienia sobie praktycznie każdego znaczka, oraz cokwartalne dostawy pełnej emisji polskich znaczków całkowicie zabiły romantyzm i podniecenie towarzyszące pozyskiwaniu nowych egzemplarzy w dotychczasowy, odkrywczy sposób.

W okresie młodości rozpoczęło się także zbieractwo monet. Najpierw było to wszystko co wpadło w rękę. Ponieważ zestaw polskich monet obiegowych był ograniczony, cenne wydawały się wszelkie monety zagraniczne, głownie z tzw. demoludów przywożone przez nieliczne osoby, którym dane było wyjechać poza granice kraju. Kiedyś, ojciec kupił mi książeczkę pt. „Katalog monet polskich”, dzięki której zauważyłem, że złotówka złotówce nie jest równa. Choć awers ten sam, to na rewersie są rożne daty emisji. Z pomocą tego katalogu na przestrzeni lat udało mi się zgromadzić wszystkie obiegowe i prawie wszystkie okolicznościowe monety okresu PRL. Ostatnie nabytki zrobiłem w momencie dewaluacji złotówki i wycofywania starych pieniędzy z obiegu w 1991 roku. Chodziłem wtedy do głównego oddziału Banku Narodowego, dawałem w kasie określoną kwotę pieniędzy i otrzymywałem worek wycofanych monet np. 10-cio złotowych. Siadałem z nim w ustronnym miejscu (na terenie banku), wysypywałem zawartość i szukałem brakujących egzemplarzy. Resztę zwracałem do kasy otrzymując zwrot zastawu pomniejszony o wartość zatrzymanych monet.

Udało mi się również, kupując w salonach numizmatycznych skompletować prawie wszystkie monety II Rzeczpospolitej (z uwzględnieniem daty emisji). Ale cóż z tego? Jedna „wizyta” złodziei na przełomie wieku pozbawiła mnie wszystkich zbiorów monet, medali, odznaczeń itp. To zdarzenie zniechęciło mnie do zbierania rzeczy stosunkowo cennych, a przy tym małych, które można zapakować do walizki i wynieść. Żelastwa (żelazka, moździerze) złodzieje nie ruszyli, bo ciężkie, zegarów też nie, bo duże. Stąd też decyzja o zbieraniu np. pocztówek, jako towaru mało atrakcyjnego dla włamywaczy.

Tak wygląda mieszkanie po wizycie złodziei

Do pocztówek jeszcze wrócę, na razie wspomnę o dylemacie jaki miałem zakładając na MYVIMU wirtualne muzeum. Tak się zastanawiałem, czy nie będzie to wskazówka dla ewentualnych nowych złodziei gdzie i czego szukać? Jednak po namyśle doszedłem do wniosku, że po pierwsze jesteśmy tu dość anonimowi, a po drugie taka inwentaryzacja zbiorów ma swoje dobre strony. Wtedy po kradzieży, gdy musiałem na Policji przedstawić listę skradzionych rzeczy miałem duży kłopot. Nie tylko z dokładnym wyliczeniem co zginęło, ale także z opisem jak to „coś” wyglądało. Uczestnictwo w MYVIMU wymusza konieczność obfotografowania swoich skarbów. Dodając do tego jeszcze opis otrzymujemy dość dokładną dokumentację. Dlatego bardzo bym chciał, aby była możliwość zgrania zasobów swojego muzeum na własny komputer i CD, tak by w razie potrzeby mieć to wszystko w ręku.

Co do pocztówek, to zaczątkiem kolekcji było pięćdziesiąt starych, przedwojennych pocztówek z różnych miast, okolicznościowych i tematycznych kupionych hurtem w latach 70-tych w antykwariacie w Krakowie. Przeleżały nie niepokojone przez 30 lat w szafie razem z kilkudziesięcioma powojennymi widokówkami z Polski i zagranicznymi, a przypomniałem sobie o nich dopiero po opisanej kradzieży. Pierwsza myśl po obejrzeniu swoich skromnych zbiorów była taka, że współczesne pocztówki nie umywają się do tych przedwojennych, a szczególnie z okresu „belle epoque” i I wojny. Epoka w której pocztówka zastępowała galerię sztuki, była produktem artystycznym lub jej treść określała uczucia nadawcy do adresata minęła bezpowrotnie. Po prostu dzisiaj nie ma prawdziwych pocztówek. To co można kupić w kiosku to są widokówki, zwykłe zdjęcia z miejscem na znaczek, adres i pozdrowienia z wakacji na rewersie. Przez pewien czas zastanawiałem się nad zasadami dalszego zbierania. Będąc pod wrażeniem premiery filmu „Quo Vadis” w reżyserii Jerzego Kawalerowicza postanowiłem zacząć od zbierania pocztówek poświęconych tej powieści Sienkiewicza. Z ogromnym zaskoczeniem przekonałem się, jaki to był popularny temat w tamtych czasach? Ilu malarzy i rysowników, polskich i zagranicznych czerpało z niego natchnienie do swojej twórczości? W tej chwili posiadam ok. 300 pocztówek bezpośrednio lub pośrednio związanych z Quo Vadis.

Przekonałem się także, że ulubionym tematem dawnych malarzy i rysowników oraz wydawców pocztówek była ogólnie mówiąc kobieta, a w szczególności piękno kobiecego ciała. Jeśli uważamy, że dzisiejsze czasy charakteryzują się dużą swobodą obyczajową, to patrząc na pocztówki z początku XX wieku można by pomyśleć, że był to czas Sodomy i Gomory, rozpusty, oraz wszechobecnej tolerancji dla nagości. Myślę, że gdyby dzisiaj takie pocztówki były sprzedawane w kioskach Ruchu, to wojujący obrońcy moralności wymusiliby ich sprzedaż w nieprzezroczystych opakowaniach (na wzór pism dla panów), tak aby nie gorszyły dziatek. Jako że ja jestem już dorosły i mając w pamięci wujka zbierającego znaczki poświęcone kobiecie w sztuce – ten temat wybrałem. Po niedługim czasie musiałem jednak uściślić zasady, ponieważ samo zbieranie „gołych bab” było trywialne. Powstały więc kolekcje poświęcone konkretnym kobietom, np. znanym z mitologii, Biblii, itp., takim jak np. Salome, Judyta, Zuzanna, Diana, Kleopatra, lub kobietom anonimowym, bardziej współczesnym, znajdującym się w konkretnej sytuacji, np. „kobieta podczas toalety”, „w atelier u artysty”, „w naturze” lub „On i Ona”, „macierzyństwo”, ale także „dzieci”, „scenki rodzajowe” i trochę różnych innych. Stopniowo będę je publikował.

I jeszcze jedna uwaga dotycząca pocztówek. W przeciwieństwie do znaczków, gdzie bardziej cenione były znaczki nieużywane od używanych, uważam że w przypadku pocztówek jest odwrotnie. Pocztówka z obiegu, ze znaczkiem, stemplem, danymi adresata i treścią wiadomości jest o wiele ciekawsza od pocztówki w stanie „menniczym”. To nic, że czasami jest poplamiona, zagięta lub ma urwany róg. Taka pocztówka spełniła rolę do jakiej została przeznaczona, jest autentyczna, można powiedzieć żywa, ma swoja historię. Jest czymś o wiele więcej niż tylko pięknym, starym obrazkiem.

Chyba na 16. urodziny dostałem wymarzony zegar z kukułką. Przez wiele lat był to jedyny zegar w mojej kolekcji zegarów wiszących. Kieszonkowych miałem dwa: od ojca i po dziadku. Później dokupiłem jeszcze kilka, np. dość ciekawy będący połączeniem tradycyjnej „cebuli” ze stoperem. Następny zegar ścienny, duży, okrągły, przypominający te z poczekalni dworcowej kupiłem „za grosze” od kolegi ze studiów. Był to zegar przedwojenny z napisem na tarczy „A. Modro”. Ojciec powiedział mi, że przed wojną zegary tej firmy były popularne i że jest to produkcja polska. Nigdy tego nie sprawdzałem, aż kilka lat temu trafiłem na jakimś forum internetowym na taką informację:

Modro był znanym zegarmistrzem warszawskim (sklep przy Marszałkowskiej) działającym od lat 80 XIX wieku i sprzedawał zegarki m.in. Patka, Longines, Audemars Freres i wielu innych. Często na tarczy były oba napisy np „A. Modro w Warszawie” i „Longines”.
A więc Modro nie był producentem zegarków, tylko je sprzedawał. Mój Modro Patkiem ani Longinesem na pewno nie jest, lecz pomimo kilkudziesięciu lat bez wizyty u zegarmistrza nadal jest w pełni sprawny. Co ciekawe, rodzice kolegi od którego go kupiłem pozbyli się go z powodu niesprawności. A okazało się, że wystarczyło poświęcić mu trochę czasu i serca, odpowiednio wypionować i wszystko zaczęło „grać” i bić. Bo zegar jest bijący.

Następny zegar kupiłem także po okazyjnej cenie, tym razem na targu staroci. Wyglądał opłakanie, sieczka i siano wysypywało się ze skrzynki, ale mechanizm o dziwo okazał się sprawny. Już nie pamiętam w jakich okolicznościach poznałem gościa, który zaproponował mi odnowienie skrzynki. Pojechałem do niego do domu i po wejściu do mieszkania „zdębiałem”. Jedna ściana przedpokoju, cała, od podłogi do sufitu zapełniona była wiszącymi tuż obok siebie zegarami. Było tego ponad 20 sztuk. Wisiały w przedpokoju, ponieważ mieszkanie było niewielkie, a żona tego pana nie zgadzała się na obecność tej tykającej menażerii w „salonie”, o sypialni już nie wspominając.

Byłem tak zachwycony, że postanowiłem systematycznie powiększać swoją kolekcję. Moja żona okazała się bardziej wyrozumiała i kolejne zegary znajdowały miejsce w stołowym. Uruchamiam je „od święta”, najczęściej przed jakimiś uroczystościami rodzinnymi. Wtedy wszyscy podziwiają je i pytają, czy dźwięki wydawane przez zegary (tykanie i bicie) nie przeszkadzają nam w odpoczynku, śnie, czy chociażby oglądaniu telewizji. Niektóre panie twierdzą, że oka by nie zmrużyły w takim hałaśliwym towarzystwie. A rzeczywistość jest taka, że jak się człowiek przyzwyczai, to nic nie słyszy. Czasami siedząc pod zegarem spoglądam na tarczę i widząc, że jest minuta po pełnej godzinie zastanawiam się czy bił już – gdyż nie słyszałem, czy też zepsuł się i zamilkł.

Kolekcja zegarów

Zegary kupowałem na targach staroci wyszukując okazje – przecież w totka nie wygrałem…. Tylko raz zaszalałem kupując zegar w Desie. Był to zegar kominkowy. Takiego jeszcze nie miałem. A ten był wyjątkowy. Połączenie zegara z barometrem. Nie był zabójczo drogi, ale droższy od tych z bazarów. Był tylko jeden szkopuł. Wisiała na nim kartka „zarezerwowany dla muzeum”. Przekonany, że i tak nic z tego nie będzie, zapisałem się jako następny w kolejce. Właściwie byłem zadowolony z faktu, że przed samym sobą będę mógł powiedzieć, iż podjąłem próbę, lecz nic z tego nie będzie – a jednak wyszło… Po paru dniach zajrzałem do Desy – na „moim” zegarze wisiała kartka: „zarezerwowany dla osoby prywatnej”. No i nie było wyjścia. Od lat już nie kupuję nowych zegarów, ze względów finansowych oraz braku miejsca na ich wieszanie.

W okresach pomiędzy kupnem kolejnych zegarów, a były to okresy pół roku, czasami rok, musiałem zapełnić jakoś tę pustkę. Dlatego obowiązkowo, w każdą sobotę byłem stałym bywalcem pchlego targu i zawsze musiałem coś kupić. Chociażby za te 20 zł (w porównaniu do dzisiejszych pieniędzy). A to stare żelazko, moździerz, obrazek, kufel, kawałek lampy naftowej, wahadło od zegara, kaganek, popielniczkę, oliwiarkę, pojemnik na przyprawy, jakiś bibelot, cokolwiek, byle nie wracać do domu z pustymi rękoma. To działało jak narkotyk. Nie sposób było z tego zrezygnować.

Także będąc na wakacjach nad morzem nie byłem w stanie odmówić sobie odwiedzin na Jarmarku Dominikańskim w Gdańsku. Nabyłem tam ceramiczny kufel do piwa, co przesadziło o założeniu kolekcji. Wcześniej dostałem od mamy kufel, który był jej posagiem ślubnym. Ale dopiero, gdy posiądzie się co najmniej dwa eksponaty, można mówić o kolekcji. Ten kupiony w Gdańsku na Jarmarku ma swoją historię. Bardzo mi się podobał, lecz było to pod koniec pobytu i już brakowało mi pieniędzy. Zaproponowałem wymianę. Miałem przy sobie małe radyjko tranzystorowe, dwuzakresowe (chyba jeszcze bez UKF) firmy „Philips”. Malutkie, mieszczące się w kieszonce koszuli. Dziś oceniam je jako „badziewie pierwszej klasy”, ale nazwa firmy robiła wrażenie. Proszę pamiętać, że były to czasy, gdy każdy wyrób zachodni był atrakcyjny. Właściciel kufla nie był zdecydowany. Długo oglądał radio, słuchał jak gra, radził się żony i sąsiednich sprzedawców. W końcu dał się skusić, czym przyczynił się do podwalin mojej kolekcji. Chwała mu za to, tym bardziej, że kufel mam do dzisiaj, a radyjko już dawno byłoby chyba na śmietniku.

Różne rzeczy kupowałem także w innych miastach. Z reguły były to zakupy niespodziewane. Np. do Wrocławia pojechałem na pogrzeb, a wróciłem z moździerzem wielkości wiadra. Z Zakopanego przywiozłem półlitrową szklankę do piwa „Żywiec” wyprodukowaną specjalnie z okazji Mistrzostw Świata „FIS” w 1939 roku. Ta szklanka też ma swoją historię. Dostałem ją od właściciela jedynego w owym czasie prywatnego hotelu w Zakopanem, pana Adama Karpowicza, z którym przyjaźnili się moi rodzice. Drewniany budynek, początkowo pensjonat przy Krupówkach nr 40 powstał w 1901 roku, 4 lata później kupił go ojciec p. Adama, Stanisław Karpowicz i otworzył w nim hotel „Sport” oraz na przeszklonej werandzie restaurację „Przełęcz”, która przed I wojną i w jej trakcie była ulubionym miejscem spotkań wielu czołowych polskich malarzy, pisarzy i poetów (Makuszyńskiego, Żeromskiego, Reymonta, Kasprowicza, Solskiego, Tetmajera, Witkiewicza, Sichulskigo i innych). Wielu z nich, jak to zwykle bywa, za życia cierpiało niedostatek, a dopiero po śmierci zyskało uznanie. Stanisław Karpowicz gościł ich i żywił „na krechę”, a oni chcąc się odwdzięczyć obdarowywali go owocem swojego talentu, czyli w przypadku malarzy – obrazami. Właściciel hotelu traktował te podarki trochę tak, jak obrazy dzisiejszych malarzy sprzedawane przez artystów na starówce Krakowa, Warszawy, czy Gdańska. Zanosił je do domu i wstawiał do nieużywanego pokoju. Po jego śmierci hotel przejął syn Adam, po II wojnie posesja wraz z restauracją została odebrana właścicielom i przekazana spółdzielczości mleczarskiej, która urządziła tam słynny w latach 70. ub. w. Cocktail-Bar. Lecz sam hotel jakimś cudem pozostał w rękach Karpowicza i p. Adam prowadził go aż do czasu swojej śmierci w 1978 roku. (W 2000 roku budynek hotelu został rozebrany – przyp. Autora ).

Nieistniejący już budynek hotelu „Sport”

Jak już wspomniałem, z racji znajomości moich rodziców z p. Karpowiczem, byliśmy częstymi gośćmi w Zakopanym i zawsze po przyjeździe na pierwszą kolację byliśmy proszeni do niego do mieszkania, które mieściło się w skromnej oficynie hotelowej wyglądającej bardziej jak budynek gospodarczy, niż mieszkalny. Na parterze mleczarnia miała swoje magazyny, a p. Karpowicz mieszkał na I piętrze. Z niepozornej klatki schodowej wchodziło się do niedługiego korytarza, a stamtąd do niewielkiej kuchni, równie małego pokoju stołowego, łazienki i sypialni gospodarzy, która zawsze była zamknięta. Pewnego razu, gdy p. Karpowicz dowiedział się o moich zainteresowaniach zbierackich, wstał od stołu i powiedział: – Chodź, coś ci pokażę. Skierowaliśmy się do sypialni, z niej do mało używanego pokoju będącego raczej domową graciarnią, a następnie do kolejnego pokoju w którym nie było w ogóle mebli. Na środku stały tylko paczki, kartony, skrzynie i skrzynki, zaś pod ścianami, w kilku rzędach, oparte o ścianę dziesiątki obrazów. Były przykryte prześcieradłami, więc nie mogłem wiele zobaczyć, ale to co udało mi się ujrzeć wystarczyło do oceny, że mam przed sobą eksponaty mogące zadowolić każdą galerię malarstwa polskiego. Nie wiem, co z tym skarbem stało się po śmierci p. Karpowicza. Dzieci nie miał i podobno obrazy zapisał miastu Zakopane. Przez pewien czas były eksponowane w jakiejś sali zamienionej na galerię. Ale po niedługim czasie pieniędzy na opłacanie sali zabrakło i obrazy „rozpłynęły się”. Szkoda.

Wracając do mojej wizyty w tym tajemniczym pokoju, pan Adam otworzył wieko jednej z drewnianych skrzynek i wyjął z niej szklanicę będącą przyczynkiem do tej opowieści, po czym wręczył mi ją w prezencie. W skrzynce było jeszcze chyba 11 takich samych szklanek, poprzekładanych wiórami i trocinami dla bezpieczeństwa. Nigdy nie były używane, ani nawet wyjmowane z fabrycznego opakowania. Stały tak sobie od blisko 40 lat i moja była pierwszą, która „odeszła od stada”. Podobno w innych skrzyniach i pudłach była przedwojenna zastawa z restauracji, sztućce itp. – Może kiedyś jeszcze coś ci dam – powiedział p. Adam, ale niedługo potem umarł i całe to dobro, tak jak obrazy gdzieś się rozeszło. Gdy wróciliśmy do jadalni i p. Helena (towarzyszka p. Adama) zobaczyła co dostałem orzekła, iż spotkał mnie wielki zaszczyt, ponieważ p. Adam nie tylko nigdy nie rozdawał swoich zasobów, ale nawet nikogo nie wpuszczał do tajemniczego, ostatniego pokoju.

Z tego okresu ( lata 70. – przyp. Autora ) pochodzi jeszcze jedna moja kolekcja i całkiem… zwariowana. Dziś mogę ją ujawnić, ponieważ biorąc pod uwagę zamierzchłe czasy, kiedy to powstawała ( 30-40 lat temu – przyp. Autora ) oraz niewielką szkodliwość czynu myślę, że nic mi już nie grozi. Otóż było tak: w latach 70. ub. w. dużo podróżowałem po Polsce ze swoim ojcem. Głównie w celach rekreacyjnych, choć osobliwa to była rekreacja. Ojciec był wielbicielem życia kawiarnianego. Np. w Zakopanem śniadanie jadał w „Kryształowej” albo w „Poraju”, w południe chodził na kawę do „Europejskiej”, na obiad do „Morskiego Oka”, na popołudniową kawę do „Giewontu”. Gdy wybudowano hotel „Kasprowy”, oczywiście tam ojciec także musiał bywać. Jak przystało na bywalca zimowej stolicy Polski, kiedyś złamał nogę, ale nie jak wszyscy – w Zakopanem na nartach: poślizgnął się na Krupówkach pomiędzy „Europejską”, a „Morskim Okiem”. Od razu muszę wyjaśnić, że tata nie pił. Po prostu było ślisko. Ale to nie koniec. Jak się nudził, to odwiedzał kawiarnie w okolicznych miejscowościach, a jadąc gdziekolwiek samochodem, co jakiś czas robił przerwę na obiad lub kawę. Pewnego razu podróżująca z nami ciotka spytała: – Czy wy musicie odwiedzać wszystkie knajpy po drodze?

Cały ów wstęp przedstawia i doskonale tłumaczy moje zamiłowania do zbieractwa: jeżdżąc tak z ojcem, od pewnego momentu z lokali gastronomicznych zacząłem wynosić „Karty dań”, czyli… menu. Nie pamiętam co mnie do tego skłoniło, ale uzbierało się tego kilkadziesiąt sztuk i na zakończenie opowiem o jednej śmiesznej sytuacji, jaka wydarzyła się po kolacji u „Wierzynka” w Krakowie. Jak wiadomo „Wierzynek” jest i był restauracją bardzo ekskluzywną. Jakoś głupio mi było „uprowadzić” kartę niepostrzeżenie. Ciągle wokół nas krążył kelner, krótko mówiąc nie było odpowiednich warunków. W końcu, w ostatniej chwili przed wyjściem udało się to ojcu. Schował kartę pod marynarkę i przycisnął łokciem do boku. Wraz z całym towarzystwem a było nas 5-6 osób, w doskonałych humorach zarówno z powodu udanego polowania, jak również za sprawą dobrego wina zeszliśmy na dół do szatni. Ojciec, który miał gest, oprócz numerka dał szatniarzowi jakiś wystarczająco duży napiwek i ten usłużnie wyskoczył z za swojej lady, by podać mu płaszcz. A tata beztrosko wystawił rączki do tyłu szukając rękawów i karta lotem szybowcowym wylądowała na podłodze. Rzuciłem się, aby jak najszybciej podnieść ten kompromitujący nas przedmiot i wtedy na posadzkę wypadła mi z kieszeni szklanka ze złotym napisem „Wierzynek”. Na szczęście upadła na dywan i nie stłukła się. Pomimo głupiej sytuacji wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem. Zaś szatniarz zachował się jak prawdziwy dżentelmen. Udawał, że nic nie widzi…

PS. Nie ozdabiam swoich wspomnień fotografiami przedmiotów, o których piszę, ponieważ z czasem znajdą się one w moich zbiorach prezentowanych w moim wirtualnym muzeum, czyli Składzie Staroci Tomatora